wtorek, 15 kwietnia 2014

Olimpijskość

Aż wstyd, że nie pochwaliłam się od razu, bo taka sytuacja nie zdarzyła mi się chyba nigdy, ale jak to zwykle bywa w natłoku spraw totalnie o tym zapomniałam.

Zacznijmy od paru słów tytułem wstępu - od czasów wczesnonastoletnich bardzo zaprzątam sobie głowę maskotkami olimpijskimi. O ile same igrzyska obchodziły mnie początkowo niewiele, a potem tyle, co wybiórczo, to te różne wesołe i kolorowe stworzonka zaprojektowane dla ich promowania jakoś tak cholernie mi się spodobały. Zwłaszcza w wersji zabawkowo-pluszowej. Tylko, że mogłam je co najwyżej oglądać na średniej jakości fotkach ze starego artykułu o maskotkach olimpiad wyciętego z gazety w okolicach igrzysk w Atenach - były zdecydowanie poza moim zasięgiem, zarówno ze względu na fakt, iż w Polsce mało ich ląduje, a i jeśli nawet bym jakąś znalazła, to zapewne za astronomiczną kwotę. Tym bardziej, że najbardziej jarały mnie te starsze...

A potem minęło 10 lat, w międzyczasie przyszła era lumpeksów pełnych sprowadzanego zza granicy stuffu i tak pewnego pięknego dnia, konkretnie 26 lutego, wybrałam się - jak zwykle - na małe tour de szmatex. Odwiedzam jako jeden z pierwszych przybytek na Oławskiej, gdzie ot, tak z ciekawości zaglądam do kosza z pluszakami. No i bum.
NO I BUM.


Układ kolorystyczny a'la Union Jack zawsze rzuca mi się w oczy (od lat bezskutecznie poszukuję paska do spodni z takim wzorem - ot, takie modowe marzenie), a kiedy się jeszcze zorientowałam, jaki toto cacko ma kształt, to już w ogóle nie dowierzałam własnym oczom.


Panie i panowie, oto Wenlock - maskotka Letnich Igrzysk Olimpijskich Londyn 2012. Projekt sam w sobie wydawał mi się mega nieurodziwy na tle poprzedników (istota z dźwigara stadionu olimpijskiego wyposażona w jedno oko jak kamera i światełko na czole jak londyńska taksówka?), ale w swojej pluszowej wersji ujął mnie bardziej, niż mogłabym tego oczekiwać. Zwłaszcza, że wyprodukowano go w wielu różnych wariantach, korzystając z tego, że według opisu miał mieć skórę ze stali, dzięki której mógł odbijać wszystko jak lustro. Więc były Wenloczki szare z pomarańczowym wzorem, złote, ubrane w różne kolorowe koszulki, przebrane za Strażnika Jej Królewskiej Mości z puchatą czapą włącznie albo angielskiego policjanta, no i w barwach brytyjskiej flagi - takie, jak ten mój. Polecam sobie poszukać obrazków w Google Grafika, ale ostrzegam: można nabrać nagłej chęci na posiadanie całej armii Wenlocków, jak również gromadki kopii Mandeville'a, czyli jego wesołego kolegi promującego paraolimpiadę w tym samym roku. Niby mają tylko po jednym oku, ale i tak podbijają świat :D


Zadowolona z takiego obrotu spraw - zwłaszcza, że Paskudek był ledwo używany i kosztował mnie tylko 4 złote - zastanawiałam się, czy warto iść dalej i nawiedzać kolejne lumpy, skoro już coś trafiłam. Zazwyczaj upolowawszy coś w jednym, daruję sobie resztę. Tym razem stwierdziłam, że nieeeee. Tak po zaliczeniu kilku szmateksów, zmierzając ku końcowi mojej stałej trasy, zbłądziłam do tego na Kołłątaja. Ten należy do sieci, której sklepy jedna z moich koleżanek bardzo sobie chwali, chociaż zazwyczaj znajduje tam rzeczy ze wszystkich fandomów oprócz swojego - na dzień dziesiejszy mam już dwa DVD z ulubionymi brytyjskimi filmami, wyłowione przez nią w cenie 1 zł xD Pomyślałam: a co mi szkodzi, pooglądać zawsze można. Wchodzę więc, omiatam wszystko wzrokiem, w końcu podchodzę do kosza z zabawkami i... w tym momencie myślałam, że padnę z hukiem i nie wstanę. Przecież AŻ TAKIE zbiegi okoliczności się nie przytrafiają!


Między inne pluszanki siedział sobie wciśnięty Śnieżny Leopard - jedna z trzech maskotek Zimowych Igrzysk Olimpijskich Soczi 2014. Które notabene zakończyły się zaledwie... trzy dni wcześniej. Nowiutki i świeżutki, jakby mu dopiero co ktoś metkę zerwał, tylko wąsy trochę poodginane na wszystkie strony. Pewnie od transportu.
Olimpiada w Soczi była chyba pierwszą, którą całkiem na serio śledziłam, zachwycając się ceremoniami otwarcia i zamknięcia, kibicując naszym, wściekając się, że nie mogę oglądać złotego skoku Kamila S. z powodu siedzenia na egzaminie i mając totalnie w nosie te wszystkie dziwne jojczenia, jaka to zła impreza, bo przez złą Rosję organizowana i jak to bardzo nie wolno jej popierać. Phi. Jak nie wolno, to szybko, jak to mawiają.


Jak widać na powyższym obrazku, poza Leopardem maskotkami w Soczi były także Zajączek i Biały Niedźwiadek. Zajączek swoją drogą jest płci żeńskiej, nazywa się Zaika, został zaprojektowany przez 16-letnią dziewczynkę i od początku był moim absolutnym faworytem wśród tej gromadki :D Być może kiedyś i ją zdobędę w jakiejś namacalnej wersji - na razie cieszę się jej kotowatym kolegą, który nie tylko ma piękny pas alpinisty, ale i druciki w środku, dzięki którym może zgrabnie pozować, co w przyszłości zamierzam skrupulatnie wykorzystać.


Aha. I jeszcze jeden smaczek. Na Leoparda wydałam... też 4 złote :D Zaś po powrocie i sprawdzeniu na eBayu, jak wyglądają ceny nówek sztuk nieśmiganych, okazało się, że zapłaciłam w sumie 8 złociszy za zakupy, które normalnie kosztowałyby mnie 30 dolarów. I to bez kosztów wysyłki zza granicy.
... Do tej pory nie mogę ogarnąć tego nadmiaru szczęścia na raz :D


Na koniec niezbyt udane, ale póki co jedyne zdjęcie obu pluszowych celebrytów - Wenlock został we Wrocławiu razem z garścią małych maskotek wyławianych co jakiś czas z lumpeksowych koszy, Leopard zaś pojechał w któryś weekend ze mną do Jeleniej i już tam został. Być może jeszcze kiedyś się spotkają na wspólnej sesji zdjęciowej. Na przykład jak mnie wyleją ze studiów i będę musiała wszystkie graty ze stancji zabrać do domu xD
W każdym bądź razie to taka oczywista oczywistość niby, ale takie sytuacje jeszcze bardziej utwierdzają mnie w przekonaniu, że sklepy z używanymi rzeczami to wyspy skarbów. W dodatku bardzo tanich.