środa, 2 września 2015

Blask i blichtr raz jeszcze

Od pewnego czasu każdy wpis zaczynam od stwierdzenia, że nie mam czasu na lalki, wiem, ale teraz to już naprawdę. Trochę mi się życie rozleciało. Ba, trochę. Trochę za bardzo. Ale nie ma co się tutaj nad tym roztkliwiać. Osobiste wyznania na blogu o zabawkach to z gruntu niepoważna sprawa... Tak tylko sygnalizuję. Nie mam czasu, nie mam głowy, nie mam niczego do lalkowania chyba.

Znaczy nie. Do zakupów mam. I przy tej okazji natknęłam się - po raz pierwszy po długim okresie posuchy - na kolejne sensowne ubranko spod tescowego szyldu Sparkle'n'Glitz. O poprzednim pisałam dość szeroko, wszystkie podstawowe detale w tym wpisie można znaleźć.

(Zdjęcia w tej notce są, jakie są. Chwilowo pozbawiona swojego aparatu, posiłkuję się innym, nad którym, delikatnie mówiąc, nie do końca jeszcze panuję.)



Niektórzy na róż w lalkowych strojach reagują wręcz alergicznie, ale ja do nich nie należę. Zwłaszcza, że przy niedoborach garderobianych nie ma co wybrzydzać, a poza tym z góry już się upatrzyło przyszłą posiadaczkę kreacji. Bo mając w pamięci doświadczenia z poprzednią sukienką wiedziałam doskonale, która panna nosi ten rozmiar i dla której ten styl będzie w sam raz.

Ubranko w środku tradycyjnie zabezpieczone dodatkowo pięcioma zaczepami, także atak bombowy pewnie by opakowanie wytrzymało, ale dodatkowo w środku znalazłam coś jeszcze.


Ziarenko ryżu. Z angielska mówiąc, I wasn't expecting that. Aż włączył mi się tryb czarnego humoru i pomyślałam, że jakiś Chińczyk ewidentnie podjadał w trakcie pracy... :D



Materiał mimo sztuczności znacznie większej niż przy wcześniejszej sukience jest miły w dotyku, niestety wykonanie w porównaniu do poprzedniczki jest trochę... jak to mawiają, takie se. Jak widać na załączonych obrazkach. No, ale z drugiej strony nie wymagajmy cudów za 7 złotych.

Zalinkowany wpis już zdradził, kto zaprezentuje najnowszy ciuszek na zdjęciach. Oczywiście Trina z serii Victorious, jako że lekko kiczowata "bombka" z serduszkami znacznie lepiej oddaje charakter jej serialowej protoplastki niż grzeczna czarno-biała kreacja z żabocikiem rodem z babcinej szafy.



Wbrew moim obawom imitująca pasek wstążka na lalce wygląda lepiej niż w opakowaniu i faktycznie podkreśla talię, a nie tylko zasłania miejsce zszycia góry i dołu. Z kolei spódniczka to trochę bardziej skomplikowana sprawa. Ma wszyte kilka gumek, które teoretycznie zapewne miały ułatwiać układanie, a w praktyce... No, niby to trochę działa, ale tylko trochę i całość mimo wszystko wygląda dość bezkształtnie.


Ale, jak już mówiłam, za te pieniądze nie mam prawa narzekać. Może tylko na to, że jeśli nawet Tesco rzuci od wielkiego dzwonu trochę ubranek, to w stanowczo za małej ilości i wyborze. Bo znowu wychodzi na to, że to fajna alternatywa. Zwłaszcza przy cenach "markowych" zestawów z ciuszkami.





P.S.1 Nie mogłam sobie odmówić ponownego skupienia się chociaż na chwilę na stópkach Triny, które są ósmym cudem świata. I jest z nimi siedem światów, kiedy chcesz znaleźć odpowiedni rozmiar buta.


P.S.2 Skoro już o obuwiu mowa, takie zabawne znalezisko z wakacyjnych wojaży.


Coś mi tak świta, że odlane z jakiegoś modelu baśkowatego, a należące zapewne do jednego z klonów Elsy lub Anny z "Krainy lodu", które obficie zaludniały nadmorskie stragany i miały tendencje nie tylko do gubienia butów, ale nawet całych kończyn. Nie bujam. Sama byłam świadkiem sytuacji, kiedy tatuś zmuszony był przeszukać chodnik na długości połowy ulicy w poszukiwaniu zaginionej lalczynej ręki.

niedziela, 19 lipca 2015

Barter

Zdarzyło mi się rozpływać tutaj nad paroma wrocławskimi lumpeksami, ale nad tym, w którym wydobyłam między innymi bohaterkę tego wpisu chyba nie. A na pewno nie pod kątem lalkowym i te pe, bo tam zazwyczaj takich fantów po prostu nie było. Aż tu pewnego dnia wchodzę i wita mnie napis o wielkiej dostawie zabawek, zaś w głębi kilka wielkich koszy dobra zamiast zwyczajowego jednego. Czułam, że coś tam muszę znaleźć, po prostu muszę. No i znalazłam.

Najbardziej chyba uderzyła mnie duża ilość smakowitych lalek nie-baśkowych. Tutaj jakaś starsza Steffi, tutaj zacnie wyglądające kloniki, tu cała masa regionalek. Wszelkich innych rzeczy też nie brakowało, ale to... jakoś mi się tak spodobało.


A oto i moje łupy. Dwie rzeczy były dla mnie oczywiste od samego początku: Håkon, czyli maskotka igrzysk zimowych w Lillahammer w 1994 roku i kucyk, już na pierwszy rzut oka przypisany do pierwszej generacji, a po krótkim rozeznaniu rozpoznany jako Trickles. Lala pośrodku... no cóż. Podświadomie wyczułam, że musi pochodzić ze znacznie wcześniejszego okresu niż z ostatniej dekady, a już zupełnie dosłownie, że jest naprawdę porządnie wykonana. Najpierw odłożyłam ją z powrotem, stwierdziwszy, że przecież nie mam miejsca i nie mogę zbierać wszystkiego. Po dłuższej chwili wróciłam. Ta buzia za bardzo mi się spodobała.




Poza mocno wysuszonymi i napuszonymi włosami panna była w bardzo dobrej kondycji. Tak, jak już wspomniałam, to nie mógł być zwykły ot, klonik. Solidne ciałko, gumowe nogi i ręce, wszystkie łączenia jak trzeba... Miałam niejasne wrażenie, że gdzieś musiałam ją widzieć na zdjęciach w Sieci. Kluczem okazała się być sygnatura z tyłu głowy, na którą zwróciłam uwagę dopiero po sugestii kogoś z lalkowego forum.


Tajemnicza blondyna okazała się być jednym z produktów firmy Barter, kolejną totalnie nieopisaną w Internetach fashion doll z lat 90. Próbując znaleźć cokolwiek na jej temat, dokopałam się tylko do paru anglosaskich aukcji i... kilku zaprzyjaźnionych blogów xD No cóż. Wygląda na to, że musimy zostać pionierami.


Zarówno lalkę, jak i ubranko posłałam na konkretne spa. Na szczęście okazało się, że plamy na bluzce i sukience nie były zbyt uporczywe.
Po wszystkim Barterka wyglądała tak:


Włosów do stanu idealnego przywrócić się nie dało, ale i tak efekt finalny jest bardzo okej. Kiedy nie są chaotycznym wiechciem, od razu zwraca się uwagę na detale lalki. Aż się chce powtórzyć, że tak, to nie jest jakiś byle jaki klonik, poza czupryną panna od Bartera niewiele ustępuje ówczesnym produktom Mattela.




Kostiumik, w którym wydobyłam ją z kosza, chociaż również bardzo porządnie wykonany, nie skojarzył mi się z baśkowymi ubrankami. Ale dość prędko uświadomiono mi, jak bardzo się mylę - to jeden ze strojów z serii Picnic Pretty Fashions (1994).

Fotka pożyczona stąd. Jak widać brakuje mi wszystkiego oprócz ubranka.

Całość wymagała jedynie obcięcia paru wystających nitek i przyszycia guzików na nowo. Co, o dziwo, udało mi się, pomimo że jestem krawieckim antytalentem. Można? Można.



No cóż, tak z przypadkowego zakupu lala stała się powodem, dla którego postanowiłam się pozbyć Songbird Barbie i być może jeszcze jakiegoś odratowanego trupka. Zazwyczaj staram się względnie sztywno trzymać mojej wishlisty, ale są takie rzeczy na niebie i ziemi, które temu spisowi się nawet nie śniły, a które mimo to warto posiadać. Barterka właśnie jest czymś w tym stylu.





Trudno jest nie ulec tej uroczej buźce, zwłaszcza widzianej na żywo. A że włosy... cóż. Nobody's perfect. Zresztą to zawsze można zmienić, a twarzyczka i inne takie zostają. Chyba, że się dokona mocnego rebootu... ale nie mówmy o dewiacji, cytując Artura A. :P




A pozostałe łupy? Stoją w kolejce do spa i do obfocenia. Co zapewne nastąpi niedługo, bo wakacje są, czasu dużo, tylko chęci trzeba wygrzebać. Liczę po cichu na to, że tych mi nie zabraknie. Tylko niech się te upały skończą, bo nie służą ani mi ani mojej elektronice. Co najwyżej suszeniu się odszczurzonych rzeczy.

środa, 1 lipca 2015

Amelia Pond (From Series 5) (2011)

Aktywne lubienie "Doktora Who" już jakiś czas temu trochę mi przeszło. A to najnowszy sezon nie zachwycił, a to fandom zaczął wkurzać (mielizny scenariuszowe dla niektórych nie są aż takim istotnym problemem, jak niedostateczna ilość tak zwanej politycznej poprawności), a to zajęły mnie inne rzeczy. Logicznie więc rzecz biorąc również kupowanie doktorowego merchu też zdarza mi się od pewnego czasu cholernie rzadko. Ot, jakiś czas temu prawie nowy portfel z Dalekiem wyłowiony w nowootwartym lumpeksie we Wro (tym samym, z którego przytachałam Truskawkowe Ciastko) i tyle. O figurkach już od naprawdę dawna nie było mowy. Również dlatego, że... nie oszukujmy się, lokalne serwisy aukcyjne nie oferowały interesujących mnie modeli, a na sprowadzanie sobie zza granicy pierdółek do kurzenia się na półce mnie nie stać. Ale mimo wszystko człowiek poczuł się trochę wyposzczony, dlatego gdy na Allegro dostrzegłam w sensownej scenie jeden z produktów od Character Options, który jakoś tam mniej lub bardziej chodził mi po głowie, po krótkim zastanowieniu rąbnęłam w "Kup teraz". I tak zostałam właścicielką mojego pierwszego zapudełkowanego egzemplarza, bo wszystkie do tej pory brałam z tak zwanej drugiej ręki.


Padło na figurkę Amelii Pond, młodszej wersji jednej z towarzyszek Jedenastego Doktora, która w dorosłym życiu kazała się już tytułować per Amy. Może i lepiej, bo naprawdę nie mam pojęcia, jakim cudem z tej sympatycznej małej dziewczynki, której Dochtór obiecał podróże, mogło wyrosnąć tak zapatrzone w siebie i rozhisteryzowane babsko - do tego stopnia zniechęciłam się do tej postaci, że mając szansę za stosunkowo niedużą kwotę kupić dorosłą Pondównę, stwierdziłam, że dziękuję, postoję. I jakoś nie żałowałam potem.



Plastikowa Amelka swój filmowy pierwowzór w osobie grającej tę postać Caitlin Blackwood przypomina w stopniu raczej nieznacznym, ale... cóż. Rzućcie okiem na foto i oceńcie sami.

Zdjęcie podwędzone stąd.

Z tyłu pudełka zaś - dla ciekawych - wszystkie egzemplarze z rzutu, do którego moja panna należała. Prawdę powiedziawszy poza nią i Doktorem nie dostrzegam szczególnie interesujących modeli. Zresztą... nawet Jedenasty miał tyle różnych wersji różniących się tylko detalami, że ten mój najprostszy, "podstawowy", najzupełniej mi wystarczy. Mała Amy ma tylko jedną inną odmianę, ale dostępną jedynie w sklepie przy londyńskiej wystawie doktorowego muzeum. Ech.


Mała Amelia w swojej plastikowej formie jest bardzo sympatyczna i - jak przystało na stare dobre 5-calowe figurki - zachwyca detalami. Mimo, że czasem blokują one artykulację w stopniu znacznym, jak na przykład włosy czy koszulka nocna...






Chociaż gdy zajrzymy jej niezbyt elegancko pod spódniczkę, odkryjemy, że producent sobie nie odpuścił i mimo, że mała nóg za bardzo zginać nie ma jak, to jednak została wyposażona w ruchome kolana:


No! Nie mogli pozostać przy tej skali, zamiast przerzucać się na koszmarkowe 3,5-calówki, które nie tylko nie są podobne do swoich aktorów, ale i w ogóle do niczego?

Biorąc pod uwagę, że mam już w swoim zbiorze Jedenastego, jak i również jego niezawodny pojazd zwany TARDIS, mogłam bez większych wyrzutów sumienia pokusić się o próbę zrekonstruowania serialowej sceny, kiedy to do ogródka pewnej małej dziewczynki wpadła dymiąca niebieska budka, a ze środka wyskoczył jakiś dziwny koleś... :D



W oryginale na obietnicy wspólnych podróży w czasie niestety się skończyło - gapowaty Doktor zamiast wrócić za chwilę, wrócił po 10 latach. Ups :D Dlatego tutaj wypadało chociaż trochę nadrobić sprawę.




Jak również trochę nagiąć kanon... I tak bardziej niż obecny scenarzysta DW nie namieszam :P



To naprawdę fajna, mała figureczka, którą aż miło fotografować. Z trudem wybrałam ujęcia do tego wpisu, bo wrzucenie wszystkich zapchałoby sporej liczbie osób połączenie internetowe.







Zapewne wiele wody upłynie, zanim szarpnę się na kolejną doktorową postać, bo i priorytety się zmieniły trochę, i kasa nie jest z gumy - nawet, jeśli moja wishlista jest stosunkowo wąska. Ale cieszę się z tego nabytku. Może również dlatego, że żeńskie figurki są jednak trudniejsze do upolowania na naszym rynku? Kto wie. Tak czy siak... Nie żałuję. Po primo, bo Amelia, po secundo, bo przyjemność rozgrzebywania pudełka też była bezcenna.



A na koniec, zupełnie bez sensu, Amelka w kwiatach. Bo tak. Lato przyszło, kwiaty są, trzeba korzystać i tyle :P